SEKRETARIAT: 74 880 20 10 REKLAMA   KONTAKT

Idź na Pocztową do komitetu

Małżeństwo Bronisława i Helmut Długoszowie w bloku na os. Jasnym 7 mieszkają od początku, czyli od 15 lipca 1970 roku.

Warunki mieszkaniowe na starcie ich małżeństwa były wręcz tragiczne. Zamieszkiwali w hotelu robotniczym Silesiany przy ul. Ząbkowickiej. W niewielkim mieszkaniu na parterze starej kamienicy panowała niewyobrażalna wilgoć. Kiedy na świat przyszła ich córka Beata, zaczęły się nawracające zapalenia górnych dróg oddechowych. Byli już zapisani w spółdzielni, ale na mieszkanie mieli czekać półtora roku.

– Żona miała też możliwość, jako pracownica Silesiany, otrzymania przydziału na mieszkanie koło młyna, jednak za mnie i za córkę musielibyśmy ponosić opłaty, na jakie nie było nas stać – opowiada pan Helmut, który wówczas pracował we wrocławskim oddziale warszawskiej firmy Gazomontaż. Jeździł po kraju, by odbudowywać gazownie. – Koledzy z pracy namówili mnie: „idź na Pocztową do komitetu”, do ówczesnej siedziby partii. Walcząc o dobro dziecka, narobiłem tam trochę szumu. Za dwa dni odebraliśmy telefon ze spółdzielni, żeby się zgłosić.

Rodzina otrzymała mieszkanie bez losowania – jeden ze spółdzielców zrezygnował z lokalu ze względu na czwarte piętro. Państwu Długoszom jednak to nie przeszkadzało, byli młodzi, cieszyli się, że ich warunki lokalowe diametralnie się zmieniły. Trzeba było jednak zameldować kuzyna z opolskiego, bo rodzinie z jednym dzieckiem nie przysługiwały dwa pokoje.

Po dwóch tygodniach, dzięki pomocy kolegom z pracy pana Helmuta, można było się już wprowadzić, chociaż i tak nie było wszystkich mebli, tylko najpotrzebniejsze sprzęty.

Blok nr 7 zapoczątkował budowę osiedla Jasnego. W 1970 roku zamiast osiedla Różanego i pozostałych bloków na os. Jasnym dookoła były pola. Pozbawiony infrastruktury drogowej teren wyglądał jak plac budowy. Szybko jednak powstawały kolejne bloki, nawet trzy w ciągu roku. Zakupy spożywcze można było robić w osiedlowym kiosku, zanim nie powstał supersam.

Pan Helmut czterdzieści dwa lata przepracował w gazownictwie, z czego większość czasu w dzierżoniowskiej gazowni, która pod względem produkcji i przerobu gazu była jedną z największych na Dolnym Śląsku. Obsługiwała Dzierżoniów wraz z okolicznymi miejscowościami.

W tamtym czasie, aż do 1985 roku, nie było gazu ziemnego, lecz klasyczny, pozyskiwany z węgla. Praca była brudna, zdarzały się podtrucia, czasem z winy pracowników, lekko podchodzących do przepisów BHP. Dziennie w Dzierżoniowie przerabiano 150 ton węgla, a po zmianie technologii zostały tylko biura. Gaz ziemny jest bezzapachowy, dlatego dla bezpieczeństwa jest specjalnie nawaniany. Poza tym jest suchy, podczas gdy pozyskiwany z węgla był wilgotny, co często doprowadzało do zatykania kuchenek, które trzeba było regularnie czyścić. Pracowaliśmy na akord, więc będąc w delegacjach, w tygodniu zostawaliśmy dłużej, by mieć wolne soboty. Do Dzierżoniowa też przyjechałem z rodzinnej Turawy w jedną z delegacji. Poznałem żonę i już zostałem.

Pani Bronisława i pan Helmut poznali się dzięki wspólnym znajomym na jednej z weekendowych potańcówek w ówczesnym kinie Włókniarz.

Pani Bronia, nazywana przez męża „poznańską pyrą”, pochodzi z Bylic na Wielkopolsce. Po ukończeniu szkoły włókienniczej w Łodzi, otrzymała nakaz pracy w Silesianie, wówczas zakładach im. Batalionów Chłopskich.

– Uwielbiałam jeździć pociągami, fascynowały mnie, dlatego wybrałam sobie szkołę z dala od domu. Przyjechałam tu jako siedemnastolatka. Było mi raźnie, bo zakwaterowano mnie w pokoju z koleżanką, z którą się zaprzyjaźniłyśmy. Nie odczuwałam braku domu rodzinnego, starałam się radzić sobie, jak wszyscy dookoła wówczas. Początkowo zatrudniono mnie na przędzalni, potem przeniesiono do laboratorium, gdzie jako brakarz i laborantka pracowałam do emerytury, łącznie trzydzieści pięć lat, do 1996 roku.

Zanim pan Helmut przeniósł się na stałe do dzierżoniowskiej gazowni, był w domu gościem. Pani Bronisława musiała sama zająć się dzieckiem.

Zaprowadzałam córkę do przedszkola, często ją niosłam, bo nie chciała jechać w wózku ani iść. Ale nie narzekałam, obiady jadło się w pracy i w przedszkolu. Chociaż dziś PRL kojarzy się negatywnie, dla nas to były wesołe czasy.

Państwo Długoszowie zapewniają, że przez te wszystkie lata na swoich 47 m2 mieszkało im się bardzo dobrze, bez większych trudności, może za wyjątkiem dawnych sławnych braków w dostawie wody. W tym roku obchodzili pięćdziesięciolecie małżeństwa, z tej okazji tydzień czasu spędzili w sanatorium w Lądku Zdroju. Fantastyczna pogoda, zabiegi zdrowotne, nie tylko wyciszyły dokuczliwe dolegliwości, ale także na tyle ucieszyły duszę, że zapewniają, że wracają tam za rok.

Autor: