Stan wojenny zmienił ludzi
– Kiedy wprowadziłam się tutaj w 1972 roku, osiedle wyglądało jak poustawiany w błocie rząd klocków – uśmiecha się Teresa Flejszczak, mieszkanka bloku nr 9 na os. Jasnym.
Utworzenie Spółdzielni Mieszkaniowej stało się dla rodziny pani Teresy, która zamieszkiwała w pokoju z kuchnią przy ul. Świdnickiej, szansą na większy lokal.
– Zapisaliśmy się na mieszkanie trzypokojowe, ale zadzwonił prezes spółdzielni z informacją, że albo zdecyduję się na mniejsze mieszkanie, albo będę czekać. Postanowiliśmy nie czekać. Odpowiedzialność za losowanie lokalu chciałam przerzucić na męża, ale nie zgodził się mówiąc, że jeśli wylosuje czwarte piętro, to potem nie dam mu żyć. Udało mi się wylosować drugie piętro – wspomina pani Teresa.
Początki nie były łatwe, kompletowanie mebli przeciągało się w czasie. Wprowadzili się z dwójką dzieci: dom, praca, przedszkole.
Stan wojenny odcisnął tragiczne piętno na życiu rodziny. Nieżyjący już mąż pani Teresy był kierownikiem w „Bobo”, aby móc pełnić swoją funkcję, musiał być członkiem PZPR.
– Pewnej nocy w 1981 roku rozległo się pukanie do naszych drzwi. Mąż nie kazał mi wstawać. Zwerbowano go do oddziałów ZOMO w Wałbrzychu, tam służył w wojsku. Został wyprowadzony z mieszkania, nie miał wyjścia. Nie było go w domu prawie dwa lata. Napisałam podanie, że nasz syn poważnie przewlekle choruje i dzięki temu udało mi się go stamtąd wcześniej wyszarpać. Jednak jego serce nie wytrzymało tego wszystkiego – niedługo potem, w styczniu 1983 roku, zmarł na zawał. Nie mógł się z pobytem w ZOMO pogodzić, bardzo źle to zniósł, to nie leżało w jego naturze, dobiło go.
Pani Teresa długo nie mogła dojść do siebie, została sama z dwójką chorujących przewlekle dzieci. Kiedy synowie zaczęli pytać: „mamo, zawsze w sobotę piekłaś ciasto, a teraz przestałaś”, zrozumiała, że mimo wszystko musi żyć dalej, starać się dla dzieci.
Od dziecka jej życie było wypełnione pomocą innym. Matka pani Teresy przyjechała do Dzierżoniowa z Sandomierza, podjęła pracę w późniejszej Diorze. Wraz z córką zamieszkała w kamienicy przy ul. Słowackiego. Za kilka lat urodzili się młodsi bracia pani Teresy, którymi pod nieobecność mamy musiała się zajmować.
– Pamiętam, jak gotowałam im kaszę stojąc na paluszkach, myłam ich w misce albo jak usypiałam braciszka przykrywając mu oczy dłonią i kołysząc drewnianym wózkiem. Miałam zaledwie sześć lat – wspomina.
Męża Zdzisława poznała przez wspólną koleżankę, która tak jak on mieszkała w Łagiewnikach. Pochodził z Kieleckiego. Osiedle Jasne szybko się zmieniało, przybywało bloków i mieszkańców.
– Sąsiadów miałam wspaniałych, z dawnych lokatorów zostały w naszej klatce jeszcze trzy rodziny. Zawsze większa rotacja była w kawalerkach, ludzie traktowali je jak lokum przejściowe. Było tylko jedno tragiczne zdarzenie na przestrzeni tych wszystkich lat. Do mieszkającej z 4-letnim synkiem samotnej matki wprowadził się przystojny, wysoki mężczyzna z Warszawy. Pewnego wieczoru zapukał do nas i spytał, czy mogę przenocować chłopca. Został z nim sam, matka chłopca gdzieś pojechała. Powiedziałam, że nie mam nawet gdzie go położyć spać. Musiał oddać dziecko innemu sąsiadowi, bo wkrótce potem odkręcił w mieszkaniu gaz i popełnił samobójstwo.
Pani Teresa uważa, że po stanie wojennym ludzie się zmienili. Przestali być otwarci w takim stopniu jak dotychczas. Już nie ufali sobie jak wcześniej, zaczęli zamykać się w domach.
– Kiedyś miasto tętniło życiem, chodnikiem przy ul. Świdnickiej wychodziły tłumy z Diory – zamyśla się. Z Diorą pani Teresa związała całe swoje życie zawodowe. W zakładzie pełniła funkcję sekretarki, współpracowała z dyrektorem Eugeniuszem Nowakiem. Do jej obowiązków należało przyjmowanie i umawianie gości, przegląd korespondencji, przygotowywanie spotkań. Na emeryturze pani Teresa musiała wyjeżdżać do pracy we Włoszech, żeby móc przeprowadzić remont mieszkania. W jej życie wpisana jest opieka nad innymi, najpierw rodzeństwo, potem chorujące dzieci, teraz wiekowa już mama i ciężko chora krewna.